22 kwietnia 2023 r. w sześciu lokalizacjach na Muranowie stanęły instalacje symbolicznie znakujące miejsce ukrywania się ludności cywilnej podczas powstania w getcie warszawskim w 1943 roku. W ten sposób Muzeum POLIN wraz z SENNA kolektyw chce przywrócić miejskiej rzeczywistości pamięć o tych miejscach. Tym samym przypominamy także o cywilach – najliczniejszej grupie biorącej udział w powstaniu 1943 roku. Wybraliśmy 6 postaci, które są równocześnie bohaterami i bohaterkami wystawy czasowej „Wokół nas morze ognia”.  

Читайте цю історію українською мовою: Без тіні. Схованки євреїв у Варшавському гетто: Стелла Фідельсайт

„Wyszłam z bunkra i nie wiedziałam, dokąd iść” [1.1] – opowiadała Stefania Milenbach. Jej przeżycia w czasie powstania w getcie przypominały wędrówkę Odyseusza w poszukiwaniu schronienia choćby na parę godzin, na jeden dzień. Przekradała się z bunkra do bunkra, leżała pod arkuszem blachy lub siedziała skulona w szafce opuszczonego mieszkania, aby przeczekać kolejną „akcję”.

W nikim nie miała oparcia. Jej rodzice i młodsza siostra zostali wywiezieni do obozu zagłady w Treblince podczas Wielkiej Akcji w getcie warszawskim w 1942 r. W pierwszych dniach powstania jej mąż, lekarz Salomon Świeca, został zabrany z ambulatorium i wywieziony na Majdanek, gdzie odebrał sobie życie, zażywszy truciznę, o czym Stefania dowiedziała się dopiero po wojnie. W kwietniu 1943 r. wciąż jeszcze czekała na męża w umówionej kryjówce, szukała go. Byli młodym małżeństwem, poznali się w getcie, w Żydowskim Szpitalu Zakaźnym „Czyste”, gdzie Stefania, absolwentka biologii, pracowała jako laborantka.

Pod koniec powstania Stefa dołączyła do grupy nieznanych jej wcześniej osób – ocalałych tak jak ona z pożogi i szukających schronienia. Od tego czasu ukrywali się razem w skrytkach i bunkrach przy ul. Wołyńskiej 6 i 11. Przez długie miesiące, spędzone pod gruzami wymarłego getta, walczyli z głodem, pragnieniem, chorobami i śmiercią. W listopadzie 1943 r. Stefania urodziła w bunkrze synka. Po kilku dniach dziecko zmarło z głodu.

Życie w ruinach getta trwało aż do grudnia 1943 r. Cała grupa przeskoczyła przez mur na stronę „aryjską”. Stefa wraz z Chanełe, towarzyszką z bunkra, ukrywały się w wielu polskich domach. Pomocy udzieliła im Michalina Poncyliusz, prowadząca sklep spożywczy, do którego kobiety trafiły przypadkiem po wyjściu z getta. Koniec wojny zastał je w Milanówku, dokąd uciekły po powstaniu warszawskim.

Po wojnie Stefania zamieszkała wraz z przedwojennymi znajomymi w Łodzi; zaczęła studiować reżyserię w Szkole Filmowej. W 1950 r. wyjechała do Izraela. Tam wróciła do swojego przedwojennego zawodu laborantki. Poznała przyszłego męża, Mordkę Milenbacha, z którym wkrótce przenieśli się na stałe do Brazylii. Osiedli w São Paulo, urodziła im się córka Anette.

Bibliografia:

  • Dokumenty udostępnione przez Anette Wajnsztajn, córkę S. Fidelseid.
  • Fidelseid S., Pozostałam w gruzach... (moje przeżycia po likwidacji getta warszawskiego – kwiecień-grudzień 1943), Nasze Słowo, 1947, nr 19 (3); 1948, nr 1 (32), 2 (33), 3 (34), 4 (35).
  • Pamiętnik Stelii Fidelseid, AŻIH, sygn. 302/180.
  • Wywiad ze Stefanią Milenbach z dnia 30.04.1997 r.USC Shoah Foundation Visual History Archive, [online] https://vha.usc.edu/testimony/28551?from=search [dostęp: 29.03.2023]. 

 

Transkrypcja pliku audio

Jak przetrwać, gdy wokół nas morze ognia? Gdy straciliśmy wszystkich najbliższych? Gdy zdaje się, że tracimy resztki człowieczeństwa?

To tylko niektóre z pytań, które zadawali sobie “gruzowcy”. Mieszkańcy getta, którzy choć nie walczyli z bronią w ręku, to wciąż przebywali w getcie kiedy 19 kwietnia 1943 roku wybuchło powstanie. Kilkadziesiąt tysięcy osób, które ukryły się w przygotowanych wcześniej schronach. Wśród nich - Stella Fidelseid.

Młoda kobieta. Zaledwie 26-letnia. Przed powstaniem w getcie była zamężna, oczekiwała dziecka. Po wybuchu powstania została sama. Jej mąż zaginął i Stella do końca pobytu w getcie nie wiedziała, co się z nim stało. Po ukryciu się, całym jej życiem stała się ciągła walka o przetrwanie. Robienie planów na przyszłość nie miało sensu. Liczyło się to, żeby przeżyć. Jeden dzień po drugim. Choć, jak mówiła: „Czy doprawdy warto jeszcze walczyć, kiedy i tak wszystkich się już straciło?

Przed powstaniem na co dzień pracowała w szpitalu jako laborantka. Pomagała ludziom. Po ośmiu miesiącach w ruinach getta niemal zobojętniała. To, co w normalnych warunkach wywołałoby strach, gniew czy obrzydzenie, stało się akceptowalne. „Teraz już zatracamy poczucie człowieczeństwa, żadnych wymagań, potrzeb, tylko pragnienie spokoju i bezpieczeństwa”.

O ten spokój i bezpieczeństwo było w skrytkach najtrudniej. Zagrożenie mogło przyjść z każdej strony.

Zagrożeniem byli przede wszystkim Niemcy, którzy bez ustanku, każdego dnia, zarówno w trakcie powstania jak i po jego upadku, przeczesywali getto w poszukiwaniu ukrywających się Żydów. Znalezionych wyciągali z kryjówek, zabijali na miejscu albo gnali na Umschlagplatz, skąd odchodziły transporty na wschód: do Treblinki, Poniatowej, Trawnik. Jeśli ludzie z wykrytej kryjówki nie chcieli jej opuścić z własnej woli, byli do tego zmuszani gazem łzawiącym. Czasem Niemcy nakłaniali złapaną wcześniej osobę, tak zwaną muserkę, do wydania znanych jej kryjówek. Mogli to zrobić groźbą lub obietnicami.

W ciągu dnia Żydzi pozostawali więc w swoich kryjówkach, w całkowitej ciemności, w ciszy. Nie mogli nawet się poruszyć, wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Nie ryzykowali nawet wyjścia z ukrycia, aby załatwić swoje podstawowe potrzeby fizjologiczne. Przez cały dzień musieli się powstrzymywać. Wszystko mogło zaalarmować Niemców i sprowadzić na ukrywających się śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedy więc dzieci płakały, matki tuliły je mocniej do siebie, aby nie sprowadzić nieszczęścia na swoich współtowarzyszy. Czasem jednak to nie wystarczało do uspokojenia maleństwa.

„Słychać kwilenie niemowlęcia Freda, widocznie jest bardzo głodne lub mokre. Padają szeptem przekleństwa: „dziecko nas zgubi”, „trzeba je udusić”. Jakieś szuranie, szamotanie. Po paru minutach jest już zupełnie cicho. Gdy cichną kroki Niemców na ulicy ponad bunkrem, trzeba pozbyć się ciałka dziecka. Jedna z sąsiadek widząc, że zabieram się do wyjścia, podaje mi jakieś zawiniątko. Przyglądam się i poznaję dziecko Freda. Jest martwe, trzeba je stąd wynieść. Biorę je pod pachę – jest dziwnie lekkie – i zaczynam włazić po drabinie ku wyjściu. [...] Rzuciłam trupka do jakiejś palącej się piwnicy”.   

Czy to możliwe, żeby ktoś zmienił się aż tak bardzo? Co musiało się wydarzyć, żeby dobry, wrażliwy człowiek cisnął ciało zmarłego dziecka do płonącej piwnicy? Strach. Niepewność jutra. Wola przetrwania za wszelką cenę. Życie w ukryciu. Nieludzkie warunki, w których ludziom przyszło przebywać.

Skrytki. Schrony. Bunkry. Ile ich było? Dziś trudno powiedzieć. Prawdopodobnie pod każdym adresem w getcie znajdowała się kryjówka, każda jednak była inna. Warunki panujące w poszczególnych kryjówkach znacznie różniły się od siebie. Najczęściej też jedna osoba na przestrzeni miesięcy zmieniała miejsce pobytu wielokrotnie. Sama Stella kilkukrotnie się przenosiła. Pod koniec powstania zaczęła ukrywać się wraz z grupą nieznanych jej wcześniej osób przy ulicy Wołyńskiej 6 i 11 w pobliżu miejsca, w którym jesteśmy teraz.

Niektóre schrony były ogromne. Mogło się w nich pomieścić nawet ponad 100 osób. Miały bieżącą wodę, gaz, światło, skanalizowaną toaletę, prycze, kabel telefoniczny łączący schron z polską stroną miasta, radio czy kuchnię.

Inne jednak były malutkimi pomieszczeniami, gdzie, jak pisała Stella: „Każdy siedział skurczony z podwiniętymi pod siebie nogami. Co pewien czas, gdy ktoś z nas chciał zmienić pozycję (a nogi drętwiały ciągle) trzeba było szeptem powiadomić siedzącego obok, żeby wstał na chwilę. W skrytce panował okropny zaduch i upał. Dziesięć osób skupionych na maleńkiej przestrzeni, tak więc po godzinie nie było formalnie czym oddychać”.

Problemem był też brak wody. Nie każdy schron posiadał jej zapas czy dostęp do studni. Jeśli pogoda była łaskawa i padały silne deszcze, Żydzi korzystali z tego łapiąc deszczówkę do picia. Znalezienie wody z każdym dniem było jednak coraz trudniejsze. Niemcy chodząc po terenie getta przewracali każde wiadro, każdy pojemnik, aby pozbawić Żydów potencjalnego źródła wody. Z czasem zaczęli wodę zatruwać, aż w końcu odcięli jej dopływ całkowicie.

Z każdym kolejnym tygodniem życia w ukryciu, ukrywający się przy Wołyńskiej słabli coraz bardziej. Zapasy żywności się kurczyły. Chwytano się więc wszelkich sposobów, aby zdobyć pożywienie. Jednym z pewniejszych sposobów było przedostanie się pod osłoną nocy do miejsca, gdzie zapasy miały się jeszcze znajdować. Na przykład w którymś ze zniszczonych, opuszczonych bunkrów. Tak też zrobiła Stella i jej towarzysze. Plan wydawał się prosty: dotrzeć do skrytki, wejść do środka, zabrać jedzenie i wrócić. Kiedy jednak dotarli do wejścia do bunkra, okazało się, że w przejściu leży trup.

„Próbowaliśmy go usunąć, ale to się nie udawało, zbyt mocno był przysypany gruzem. Jedyną radą było prześlizgnąć się na trupie do środka. Fred próbował przeczołgać się, ale nie mógł się zmieścić. Ze wszystkich obecnych byłam najszczuplejsza i najmniejsza. Myśl położenia się na trupie napełniała mnie niesłychanym wstrętem. Zebrałam parę szmat leżących na ziemi i podłożyłam pod siebie. Gdy natrafiłam na trupa chciałam się cofnąć, ale uczucie głodu kazało mi się przezwyciężyć”.

Głód okazał się silniejszy niż jakiekolwiek inne uczucia i emocje. Instynkt przetrwania popchnął Stellę do zrobienia czegoś, na co w normalnych warunkach nigdy by się nie zdobyła.

Brak wody, brak jedzenia, brak słońca. Uczucia towarzyszące Stelli w czasie ukrywania się w ruinach getta ona sama opisała: „Było to uczucie zupełnej bezradności. Zwierzęcia szamotającego się w potrzasku. To było powolne konanie, w pełni świadomości tego, co się dzieje”.

Tylko że to zwierzę nie szamotało się w samotności. Szamotało się z innymi, podobnymi do niego istotami, które znalazły się w sytuacji bez wyjścia, która budziła w nich to, co najgorsze. Zdrowy rozsądek ustępował miejsca instynktowi przetrwania. Stella nie miała nikogo, kto mógłby się nią opiekować. Przez większość swoich towarzyszy była uznawana za obcą, tym bardziej, że nie mówiła w języku jidysz. „Co to za Żydówka, która nie zna żydowskiego?” - mówiono. Ludzie nie ufali sobie, nie chcieli sobie wzajemnie pomagać, patrzyli na siebie z nienawiścią. Jeśli udało się zdobyć dodatkowe jedzenie, nie chciano się nim dzielić z tymi, którzy się nie narażali wychodząc na powierzchnię. Z każdym kolejnym dniem było coraz trudniej.

Relacje w bunkrze były tak napięte, że sama Stella pewnego dnia, w akcie frustracji, pobiła współtowarzysza, znacznie większego od niej mężczyznę, kiedy usłyszała, że nie warto jej dawać jeść, gdyż i tak umrze. „Byłam nieprzytomna ze złości. Pobiłam go wtedy porządnie, bo głowę miał całą opuchniętą” .Jak znalazła w sobie odwagę, aby coś takiego zrobić? Aby postawić się osobie od niej silniejszej, za którą stali niemal wszyscy inni mieszkańcy bunkra? Czy była to tylko siła woli i żądza przetrwania? A może wtedy, tego dnia, Stella walczyła o kogoś więcej niż tylko o siebie.

Kiedy wybuchło powstanie, Stella była w pierwszych tygodniach ciąży. Początkowo starała się ukrywać swój stan, wiedziała, że kiedy inni go odkryją, jej życie stanie się jeszcze trudniejsze. Ona sama stanie się tylko ciężarem. Z czasem jednak ukrywanie ciąży było już niemożliwe. W ostatnich miesiącach miała spuchnięte nogi i ledwo się poruszała, była zbyt gruba, by przecisnąć się przez wąskie przejście, nie mogła opuszczać kryjówki. Była zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Jako słaba, chora i ciężarna była bezużyteczna, większość okazywała jej niechęć, wykluczyła ją ze wspólnoty. Jej wsparciem i pomocą była towarzyszka Chanełe, która pomagała jej w wykonywaniu zadań, na które nie miała dość siły. Sama Stella straciła niemal całą nadzieję. Miała urodzić w styczniu. Do tego czasu wszyscy jej towarzysze prawdopodobnie opuściliby już bunkier. Planowała więc po ich wyjściu oddać się w ręce Niemców.

Rozwiązanie przyszło jednak wcześniej. Na przełomie listopada i grudnia Stella urodziła syna. Poród był przedwczesny, ale na szczęście przebiegł szybko. Stella nadała chłopcu imię Piotruś, choć inni mówili na niego Bunkierek. Resztki swoich sił i uczuć przelała na niego.

„Pokarmu nie miałam zupełnie, chociaż dostawałam podwójną ilość tłuszczu do kaszy. Maleństwo karmiłam tylko cukrową wodą. Biedactwo wciąż było głodne i żałośnie kwiliło. W dzień nakrywałam go kołdrą, żeby nie było słychać płaczu. Maleństwo słabło z dnia na dzień. Bardzo cierpiałam, że nie mogę mu w niczym pomóc”.

Nie mogła. Zrobiła wszystko, co w tych warunkach było możliwe, ale było to zbyt mało. Dziecko zmarło po kilku dniach z głodu. To doświadczenie ostatecznie złamało Stellę. Po ośmiu miesiącach życia w nieludzkich warunkach, kiedy już wydawało się, że młoda kobieta widziała i doświadczyła już wszystkiego, przyszło jej zmierzyć się ze śmiercią własnego dziecka.

„Zrozpaczona usiadłam przy maleństwie, nie chciałam się ruszyć z miejsca. Było mi wszystko jedno, stępiałam na wszystko. Chanełe stanęła obok mnie. Wzięła mnie za rękę i pociągnęła. „Choć, jesteś młoda, uratujesz się, to będziesz miała jeszcze dzieci”.

Może dzięki tym słowom, może dzięki iskierce nadziei, a może zupełnie bezrefleksyjnie i bez nadziei na przyszłość, Stella wstała. Wraz z innymi przedostała się na drugą stronę muru. Nawet nie miała siły, aby przejść po przygotowanej drabinie przez mur. Jeden z mężczyzn przeniósł ją na plecach na drugą stronę. Przeżyła.

 

Poznaj inne historie z cyklu "Bez cienia":

Drukuj
Przypisy
  • [1.1] S. Fidelseid, Pozostałam w gruzach... (moje przeżycia po likwidacji getta warszawskiego – kwiecień-grudzień 1943), Nasze Słowo, 1947, nr 19 (3); 1948, nr 1 (32), 2 (33), 3 (34), 4 (35).